2013-12-17

Groszku najmniejszy,

wczoraj rozpoczęliśmy kolejny tydzień. I wiem już, że każdą ciążę przeżywa się inaczej. Ja o swojej w ciągu dnia zupełnie zapominam. A to dzięki coraz lepszemu samopoczuciu, mdłościom, które powoli ustępują, kwasotą w ustach, która dokucza już tylko wieczorami, a zmęczenie zrobiło miejsce siłom i energii aż do momentu przykrycia się kołdrą. Wtedy to też mam czas, chwilę dla Ciebie. Głaszczę się po brzuchu i zastanawiam kim jesteś, jak będziesz wyglądać po urodzeniu, czy fikasz właśnie koziołki, a może odpoczywasz zupełnie jak ja. 

Jest inaczej. Całkiem inaczej. Nie mam czasu na rozczulanie się nad sobą. Nie odczuwam, że mój stan jest w jakimś stopniu odmienny. Nie mam potrzeby większego odpoczynku, odpuszczenia w codziennych obowiązkach. 
Z przyjemnością słucham słów lekarki podczas comiesięcznych wizyt, że wszystko wygląda, tak jak powinno, a dno mojej macicy jest piękne. Nie przeraża mnie (już) świadomość badania obciążenia glukozą, o którym naczytałam się tyle będąc w ciąży z Twoją siostrą. Nie straszny mi był do wypicia ten słodki napój, a perspektywa spędzenia kilku godzin w przychodni z książką w ręku cieszy. I z niecierpliwością czekam 20-21 tygodnia, kiedy to mam nadzieję nie odwrócisz się pupą w naszą stronę, a pokażesz, czy jesteś dziewczynką, czy chłopcem. Póki co Marcelka nazywa Cię Niunią (dziewczynka? - może coś podejrzewa, wyczuwa?), głaszcze po brzuchu, a przez pępek próbuje nakarmić Cię suszonymi owocami. 

Daj znać, że jesteś. Zamachnij się rękoma i nogami, i puknij Matkę z całej siły. Czekam. Czekam.


Cudaku z irokezem na czubku głowy i lokami z tyłu,

od tygodnia chorujesz. Zaczęło się od kataru, który strzelał z Twego nosa niczym z armaty, a gluty znajdowaliśmy dosłownie wszędzie - na Twoich spodniach i skarpetkach, na naszych ubraniach, na ziemi. W pewnym momencie miałam wrażenie, że wszystko jest mokre i nadaje się do prania. Podwyższony - nie wiele, ale ponad normę stan temperatury Twego ciała zmusił nas do odwiedzenia przychodni i usłyszenia, że masz brzydkie, czerwone, bakteryjne gardło. Wstrzymaliśmy się z antybiotykiem - oczywiście za pozwoleniem lekarza - do momentu, gdyby gorączka była większa niż 38 stopni. W pamięci ciągle mam Twoje biedne, całe w plamach ciało, które w ten sposób zareagowało na jedyny do tej pory podany Ci antybiotyk i w efekcie tydzień spędziliśmy w szpitalu. Antybiotyk już zawsze będzie dla mnie ostatecznością, złem koniecznym w sytuacji, gdy wszystkie inne leki zawiodą. Nie zimowy jeszcze krajobraz oglądamy z nosami w szybach i nieco mniej szkoda nam braku świeżego powietrza. Na atak zimy jesteś gotowa. Masz dobrą kurtkę, nieprzemakalne spodnie, śniegowce i tylko z zakupem sanek jeszcze się wstrzymujemy.

Póki co staram się, na prawdę się staram z uśmiechem, bez nerwów i z cierpliwością, która czasem mam wrażenie, że się skończyła spędzać w domu te Twoje chorobowe, cięższe dni. Pierwszą noc spałaś z nami, bo męczący katar nie pozwalał Ci swobodnie oddychać, budziłaś się co kilkanaście minut wzywając tę, która jest Ci najbliższa. Tata na jednej połowie łóżka, my na drugiej, z czego mój był jedynie skrawek łóżka. Częste kuksańce w twarz, włosy, które mi powyrywałaś szukając poczucia bliskości i bezpieczeństwa, nieustanne wiercenie, zmienianie pozycji, Twoje odkrywanie się, moje przykrywanie, czyli noc w pełni nieprzespana. Druga - lepsza, bo Tata został wyeksmitowany do salonu, a my łóżkiem podzieliłyśmy się na pół. Ale musiałam czuwać obok Ciebie, bo gdy tylko wychodziłam z pokoju, budziłaś się z krzykiem i płaczem. Z kolacją zjedzoną w półbiegu i niezmytym makijażem głaskałam Cię, póki obie nie zasnęłyśmy snem spokojniejszym, dłuższym. W ciągu dnia domagasz się mojej obecności przy Tobie. Złościsz się, gdy tylko siadam przy komputerze, chcąc mieć chwilę dla siebie, a Ciebie uczyć tym samym zabawy i kreatywności bez udziału innych osób. Nie potrafisz. Wspinasz mi się na kolana, zaczynasz płakać, próbujesz mnie gryźć. Nie, czy nie wolno działa na Ciebie jak płachta na byka. Czasem więc staram się udawać, że nie widzę, nie zwracać uwagi, bo wtedy sama szybko odpuszczasz.

Nadal jesteś Niunią. Ty sama, wszystkie dzieci i mój niepowiększający się od jakiegoś czasu brzuch, który całujesz z czułością, a przez pępek próbujesz swojej Siostrze/Bratu wpychać rodzynki, morele i inne suszone owoce, które, jak Tata uwielbiasz w przeciwieństwie do mnie. Rozczulasz mnie tym bardzo i wyzwalasz takie pokłady miłości, przy których moje codzienne nerwy i irytacja znikają w okamgnieniu. Wprawdzie na krótki czas, ale znikają...

Najukochańsze Dzieci,

muszę, muszę zapisać zdanie, które wczoraj usłyszałam podczas rekolekcji, żeby nie uciekło, nie umknęło. Najważniejsza jest nie miłość rodziców do dziecka, ale miłość rodziców do siebie nawzajem. I to jest właśnie ta najważniejsza wartość, którą rodzice mogą dać dziecku. Miłość do siebie. Bo przecież z niej pochodzą wszelkie inne dobra. Na niej opiera się cała istota i sens rodziny. Chyba za często o tym zapominam, za rzadko doceniam starania Taty, za dużo chcę i sama śpiewam sobie czego wciąż mi brak, przecież wszystko mam... I rzeczywiście tak jest, nie mam, na prawdę nie mam powodów do narzekania, bo przecież wszystko to, o czym marzę, czego pragnę jest na wyciągnięcie ręki. Szczęście jest tu, w domu, w nas samych i naszych najbliższych. Takie najprostsze prawdy, które czasem ciężko sobie uświadomić, przypomnieć, odgrzebać z zakamarków.

Dziecko uczy się z tego, co widzi.
Jeśli żyje w strachu, nauczy się bać.
Jeśli żyje w smutku, nauczy się nudzić.
Jeśli żyje w swobodzie, nauczy się bezwolności.
Jeśli żyje otoczone ironią, nauczy się nieśmiałości.
Jeśli żyje w krzyku, nauczy się atakować.
Jeśli żyje w spokoju. nauczy się wiary.
Jeśli żyje w lojalności, nauczy się bycia szczerym.
Jeśli żyje szacunkiem, nauczy się szacunku,
Jeśli żyje w radości, nauczy się bycia pogodnym.
Jeśli żyje w miłości, nauczy się odszukiwać miłość w świecie.

I życzę Wam właśnie wzrastania w rodzinie pełnej spokoju, lojalności, wzajemnego szacunku, codziennej pogody ducha i miłości.  

Brak komentarzy: