2017-09-03

Kajtki moje,

śpicie w sypialni, do której mam nadzieję powrócić w niedalekiej przyszłości. Bez fioletu. Z domieszką szarości. Przez okno wpada mocno orzeźwiające powietrze. Zwiastun jesieni. A przecież dopiero co rozpoczynaliśmy nasze wakacje. Porzuciliśmy chodzenie do przedszkola w ostatnim tygodniu czerwca, by cieszyć się ciepłem, słońcem i całodniowymi wypadami do miasta. Bawiliście się w Saskim, który stał się zdecydowanie Waszym ulubionym. Odpoczywaliśmy w klimatyzowanej Ikei po Sąsiedzku. Przy dobrej kawie, niezdrowym cieście, ja - albo z książką przy stoliku, albo z Wami - budując kilometry drewnianych torów, czytając Wam opowieści lub grając w Double. Na błotne zabawy, gotowanie zup z piasku, przelewanie wody z wiader do misek wybieraliśmy się do kuchni - specjalnie w tym celu zaaranżowanej przy Centrum Kultury. I tak stwierdziłam, że w tym roku nasze miasto stało się rzeczywiście fajnym miejscem do całodniowych wypadów. Przynajmniej my takie lubimy. Autobusem. Z wózkiem załadowanym ubraniami na każdą pogodę, drugim śniadaniem, zapasem wody, okularami, książkami. A nasze majowo-czerwcowe tegoroczne weekendy upłynęły nam pod hasłem - "festyny rodzinne". Na wielu z nich Marcelka tańczyła ze swoim Domem Kultury, więc nieco zmuszeni byliśmy do stania w kolejkach po balony (a potem wysłuchiwanie lamentów i zawodzenia, bo balon pękł/pan zrobił kwiatka, a miała być bransoletka na rękę...), cierpliwego czekania na wymalowanie buzi, zrobienie kolorowych warkoczyków we włosach, stania w pełnym słońcu przy dmuchańcach. I odetchnęliśmy z ulgą, gdy pod koniec czerwca występy się skończyły, a my po prostu mogliśmy włóczyć się po mieście, moczyć nogi w fontannach, obowiązkowo odstać swoje w kolejce po lody, by je później jeść na schodach pod Ratuszem.

A potem pojechaliśmy na Kaszuby, zwane przez Karola po prostu Czubami, bo Kaszub zapamiętać nie mógł, a kojarzyły Mu się po prostu z nazwą naszego osiedla. Pojechaliśmy nad jeziora, chociaż Karol codziennie mówił, że idziemy nad morze. I spędziliśmy tam fantastyczny tydzień. Ze znajomymi, których aż tak dobrze nie znaliśmy. Ale gdy jednego wieczoru wspomniałam Arturowi, że powinniśmy coś pomyśleć o wakacjach, a następnego zadzwoniła Marta z pytaniem, czy jedziemy z nimi do Lipusza, odpowiedź dałam Jej po pięciu minutach. I wiedziałam, że będzie nam się dobrze razem mieszkało. I moje przypuszczenia tylko się potwierdziły. Duży dom, ogromna kuchnia z salonem, plac zabaw kilkanaście metrów dalej, za domem las i jezioro, miejsce do grillowania i co najważniejsze - miejsce do jeżdżenia na rowerach dzieciom. Tuż po wstaniu, narzuceniu bluz na piżamy wychodziliście przed dom, by pokonywać dziesiątki kilometrów dziennie okrążając go, bawiąc się w berka na rowerach, w policjanta, który zapalał na zmianę czerwone i zielone światło. A gdy pogoda nie dopisywała urządzaliście bazy/domki na górze, Marcelka wraz z Asią kącik wizażowy (ku niezadowoleniu Taty z faktu Twych umalowanych oczu i ust Maleńka). To były zdecydowanie pierwsze takie nasze wakacje, podczas których Wy już nie potrzebowaliście na tyle naszej opieki i uwagi, co w poprzednich latach. Ba! Nawet miałam czas na kilka stron książki na leżaku, krótką drzemkę pod kocem na świeżym powietrzu, w towarzystwie lodów i kanapek zrobionych przez nasze 5 latki. Był czas na długi spacer do lasu, na którym tak wkręciliśmy się w zbieranie jagód (podziwiam Waszą zawziętość dzieciaki, bo ja bym już dawno odpuściła konieczność powrotu z pełnym słoikiem), że wspólnie zebraliśmy kilka słoików, a po powrocie mieliśmy prawie gotowy obiad (tak, z lepienia pierogów zrezygnowałyśmy na rzecz szybkiego makaronu). Był czas na rodzinne pływanie rowerem wodnym, wprawdzie wśród nieustannych kłótni, kto będzie sterował, krzyków Karola, który za nic, nie chciał posłuchać i dać sobie wytłumaczyć, w jaki sposób kierować tak, by ciągle nie płynąć w przeciwnym kierunku, niż ten przez nas obrany. I wieczorne rozgrywki dorosłych w badmintona i plażowanie w dzień. I wypad do Gdańska, zakończony zachodem słońca na plaży (tak, to nasza małżeńska miłość - zachody nad morzem). I pyszne lody w Kościerzynie. I musicie to wiedzieć dzieciaki, że Wasz Tata został okrzyknięty bohaterem ratującym dzieci. Bo wskoczył w butach do morza po Karola, który tak miał moczyć nogi, że oczywiście klapnął tyłkiem do wody i nie zamierzał sam z niej wstawać( a pogoda była średnio kąpielowa - Ciocia Marta otulona trzema bluzami), a przy fontannach ratował Asię, która wraz ze wszystkimi dziećmi, przebiegała przez nią w momencie, w którym woda przestawała się lać, a poślizgnęła się, akurat wtedy, gdy fontanna zaczynała na nowo zachwycać swoimi rytmicznymi strumieniami. I tylko Wasz Tata przejął się Jej losem, bo wujek Mirek zajęty był nagrywaniem całej sytuacji, a Ciocia Marta nie mogła opanować śmiechu. A poczucie humoru mamy zdecydowanie podobne. I podczas tego wypadu, jeśli wybieraliśmy się gdziekolwiek, gdzie była woda, Karol od razu pytał, czy mam Mu ubranie na przebranie, podciągał nogawki i do wody!
Zdecydowanie dobry czas. Bez pośpiechu, który zawsze nam towarzyszył nad morzem, bez hałasu, towarzystwa innych urlopowiczów, straganów, błyskotek, pamiątek na każdym kroku. Z kilogramami czipsów - zjadanymi po północy, a które umilały nam zdobywanie kolejnych lądów w "Osadnikach", dobrą muzyką i  rozszyfrowywaniem, jakimi typami osobowości jesteśmy. I nawet podczas rozstania przy kaszubskiej plaży - uroniłam jedną małą łzę, żałując, że czasu nie można trochę spowolnić.

Po powrocie pranie, przepakowywanie walizek i w ostatnim tygodniu lipca zawitaliśmy na Podlasiu, by pozostać tam przez cały miesiąc. I właściwie nie wiem, co o tym naszym Podlasiu mam napisać, bo rok rocznie jest tam nam tak samo - błogo. Weszliście w rytm zupełnie inny od naszego. W piżamach, tuż po wstaniu usadawialiście się pod kocem w salonie, by obejrzeć bajkę, na którymś z kanałów od 91. Podobnie sytuacja miała miejsce wieczorem - tuż po kolacji. Tylko tak zachęcani, byliście w stanie wrócić z podwórka do domu i wziąć chociaż szybki prysznic. W Bielsku podwórko jest właściwie Waszym domem. Piaskownica, zjazdy ze zjeżdżalni do basenu, popołudniowe wyjścia moje z Marcelką na wrotki (które dostałaś Córeczko w spadku po Patrycji, a w których podczas trzeciego ich nałożenia puściłaś moje ręce i zaczęłaś przemieszczać się sama. Wolno, ostrożnie, ale sama!) Niesamowity postęp zrobiliście również, jeżeli chodzi o Wasze kontakty z wodą. Dla mnie niesamowity, bo wchodząc ostatnio do basenu, Ty Marcelko, miałaś na sobie rękawki, koło i nie chciałaś bym Cię w ogóle puszczała. Nic na siłę, więc trzymałam Cię, tak jak tego potrzebowałaś. A wychodząc pływałaś jedynie w rękawkach, skakałaś ze schodów do wody, próbowałaś nurkować, przekręcałaś się na plecy, za nic mając wlewającą się do uszu, czy oczu wodę. Dla Ciebie Synu, woda to najlepszy przyjaciel. Żywioł, który jest Twoim sprzymierzeńcem. Tryskasz energią i czystą radością. Ewidentnie czerpiesz z tego przyjemność. Podobnie, jak z wszelkich prac podwórkowych. Codziennie pytałeś Dziadka, czy dziś będziecie kosić trawę. A jeśli nadchodził taki dzień - wprost nie mogłeś się doczekać. Mimo zmęczenia, które widać było po Twoich oczach, kroczyłeś krok krok przy Dziadku. Każdy ze swoją kosiarką. Ty z miną niesamowicie skupioną i poważną. Przynosiłeś grabie, wyrywałeś niepotrzebne trawki, zamiatałeś i nie wracałeś do domu, dopóki mój Tata nie skończył tego, co miał do zrobienia. Siadałeś na chwilę "już jestem zmęczony, muszę odpocząć", "ale przecież Dziadek jeszcze nie wraca. Czekam na Dziadka". A gdy przyjechał wujek Bartek z dziećmi, Ty nie poszedłeś bawić się z pozostałą trójką, tylko podlewałeś kwiaty i towarzyszyłeś wujkowi w pracach około domowych. I bardzo lubię patrzeć wtedy na Ciebie. Na Twoje skupienie, energię jaką w to wkładasz i miłość z jaką to robisz.
W Bielsku obchodziliśmy również Twoje Meluniu 5 urodziny. W towarzystwie obu Babć, Dziadka i dwóch Prababć, dwóch koleżanek z sąsiedztwa, ulubionej Ciotki, którą nazywacie "Ciotką-Klotką", tortu z różowym kotem i M&Msami, bo takie było Twoje życzenie. Na podwórku, w altanie z biało-różowymi girlandami i balonami.
Jeden dzień spędziliśmy rodzinnie w Ełku, bo wszyscy stęskniliśmy się za Naszą Olcią, która uwielbia Was, a Wy/My Ją. I która spędza z nami część naszych Podlaskich wakacji, ale w tym roku zdecydowanie nie nacieszyliśmy się jej obecnością.
Nie zabrakło oczywiście krótkich wycieczek po Podlaskich miejscach, atrakcyjnych dzieciom. Była "Chatka Baby Jagi" i muzykowanie na drewnianych instrumentach w "Majątku Howieny". Były pulepty i frytki na kolację w restauracji zjadane z takim apetytem, jakbyście nie jedli przynajmniej cały dzień i wspólne burgery z Basią i Frankiem, i lody na kolację.

Beztrosko. Błogo. Bez pośpiechu. W innym rytmie. Tak sobie siedzę i myślę, że fajne te Wasze wakacje Dzieciaki!

Ja: Karol jedziemy na pizzę na kolację?
Ty: Ale przecież pizzy nie je się na kolację.

(popołudniowy spacer w Bielsku - Karol obserwując Panią w długiej zielonej sukience)
Zobacz Mamo, jaka piękna sukienka ( rozmarzonym głosem)

(Z Dziadkiem w Kościele)
Dz: Wiesz, że Pan Jezus Cię bardzo kocha.
K: Wiem, bo ja drogi Syn jestem. 

(Karol patrząc przez balkon)
Zobacz, jaki piękny świat 

Przepiękny Synu. Cieszy mnie, że takie rzeczy dostrzegacie i potraficie się nimi cieszyć.