Lublin – Eger – Balatonlelle –
Budapeszt – Cisna – Lublin, czyli 2000km z Tobą – urodzoną podróżniczką i
prze-wspaniałą plażowiczką. Otwartość, pełna radość i totalny luz.
Ale od
początku. W czwartek 18 lipca tuż przed Twoim zaśniecięm ruszamy w stronę
węgierskiej miejscowości Eger. Budzisz się raz – tuż przed granicą docelowego
państwa – by wypić butlę mleka, obdarzyć nas uśmiechami, pokrzyczeć tata tata tata i usnąć z powrotem do
6stej rano. Na miejsce, które powitało nas deszczem - docieramy półtorej
godziny przed Twoją pobudką i sami ten pozostały nam czas wykorzystujemy na
regenerację sił i krótką drzemkę.
Lokujemy się we Flamingo i w
nim spędzamy kolejne 5 dni. Nasz pokój bez rewelacji, za to na dole duża,
przestronna kuchnia i jadalnia do
wspólnego użytkowania, taras z huśtawką, stolikami i wyjściem do ogrodu z
altaną – czyli wszystko to, czego chcieliśmy podczas wakacji z Tobą. Codzienny
nasz rytuał to wspólne śniadanie, kawa na tarasie i Ty z uśmiechem na twarzy
raczkująca i pokrzykująca, machająca do wszystkich wokół, zaczepiająca
pozostałych urlopowiczów, wdrapująca się na schody prowadzące do ogrodu i
ciągle, ciagle komplementowana. Później
– pakowanie i całodniowy pobyt na
basenach w tej lub okolicznych miejscowościach. Trochę przereklamowane – bo
wiem, że Druskiennikom na razie nic nie dorówna, a termalne, lecznicze - śmierdzące zgniłymi jajami, gdzie nawet
wskazanych 15minut nie chciało mi się w nich spędzać. Wolałam z Tobą – w
brodziku, w którym swobodnie mogłaś raczkować. I patrzyłam na Ciebie z
zachwytem, początkowo oniemiała Twoją śmiałością, bo na co dzień, gdy
przebywasz głównie z nami nie dane nam było poznać Ciebie od tej strony.
Podchodziłaś do dzieci, by dać im swoje kubeczki i pływające kaczki, chwytałaś
pod wodą za palec u nogi mamę bawiącej się obok Ciebie dziewczynki, a gdy ta
usiadła do Ciebie plecami – zaczęłaś ją po nich poklepywać. Chłopcu próbowałaś
ściągnąć czapkę, innego złapać za włosy. Do wszystkich, wszystkich się
uśmiechałaś i machałaś, i nie było osoby, która obojętnie przeszła by obok
Ciebie. I nie wiem, skąd u Ciebie ta
nagła potrzeba pozdrawiania rączką mijających, czy znajdujących się w pobliżu
nas osób. Czy to kwestia tego, że do tej pory często mówiliśmy Ci pomachaj do pani, zrób papa dziewczynce, że
teraz robisz to bez proszenia i cieszy Cię fakt, że wzbudzasz zainteresowanie.
Podczas spacerów, kiedy to
poznawaliśmy uroki i zakątki malowniczego Eger – klimat iście południowy,
niskie zabudowania, grube mury odgradzające sąsiadów, bramy zamykające
tajemnice podwórza i te wąskie uliczki (miejsce w sam raz na realizację
filmowego scenariusza, gdzie podczas akcji kulminacyjnej bohaterowie uciekaliby
przeskakując po dachach budynków, wplątywaliby się w wywieszone pranie,
chwytali się nisko powieszonych przewodów elektrycznych – taka meksykańska aura
gangsterskiego filmu z Danzelem Washingtonem w roli głównej), Ty całkowicie
wyluzowana z miną rastafariańskiego dziecka, z nogami zarzuconymi na pałąk
wcinałaś biszkopty, rurki i wafelki od lodów. Na starym mieście najbardziej
zachwycił Cię Mc’Donaldowy clown, przy którym na zmianę z Tatą – z Tobą na
rękach - spędziliśmy najwięcej czasu oczekując na naszą kolację, bo Ty uparłaś
się, żeby łapać go za nos. Później koniecznie chciałaś wejść do kantoru i gdy
już dopięłaś swego – usiadłaś na środku, pomachałaś panu za szybką i
wyraczkowałaś. I tylko zdjęć nie mamy ze wspaniałych basenów jaskiniowych w
Miszkolcu, wartych przynajmniej raz zobaczenia. Ciemne, mroczne pomieszczenia,
podświetlona woda i Ty z pogodną wciąż twarzą, podrzucana do góry, wycałowana
miliony razy, zbierająca uśmiechy od obcokrajowców i próbująca znaleźć wspólny
język z kilkuletnią, ukraińską dziewczynką – Nemiczką.
A wieczorami, gdy umęczona
całodziennymi wrażeniami zasypiałaś strzeżona przez elektroniczną nianię – my
raczyliśmy się węgierskim salami, ostrą papryką (Tata), soczystym arbuzem, a
wszystko to w towarzystwie słodkiego, czerwonego Merlota.
Kolejnych
kilka dni – do niedzieli - spędziliśmy w miejscowości Balatonlelle, położonej około
300 km od Eger. Wyruszyliśmy w porze Twojej drzemki bez zarezerwowanych miejsc
noclegowych z nadzieją, że bez problemu uda nam się je znaleźć. Gorące słońce,
Ty usypiana na moich rękach, a Tata krążący po okolicy i szukający dla nas szoba kiado. Tym razem w podpiwniczeniu,
ciemnym, ale chłodnym – w taką pogodę miejsce na odpoczynek – idealne. I Twoja
wielka radość, bo swobodnie mogłaś wchodzić na nasze małżeńskie łoże, otwierać
szafki w nowej kuchni, przewracać kosz na śmieci w łazience. Nie masz absolutnie
żadnych problemów z klimatyzacją do nowego miejsca. Osób – tak. Balaton mimo
wysokiej swej temperatury, nam po uprzednich kilku dniach na basenach wydawał
się chłodny, a Tobie będzie kojarzył się z błotem, babraniem się i
rozbryzgiwaniem nim na siebie i na nas. Pólnamiot to zdecydowanie nietrafiony
zakup, bo nie posiedziałaś w nim nawet minuty. Wolałaś spacerować prowadzana za
rękę, bawić się ze mną w a kuku uciekając
wokół wózka, wąchać wszystko to, co zielone, machać do naszych plażowych
sąsiadów, lepić babki z za suchego piasku, zbierać śmieci i wszystkie przynosić
nam. Twoja pełnia radości na ukochanych huśtawkach i w piaskownicy, gdzie we
własnym języku porozumiewałaś się z obcojęzyczną rówieśnicą, a dziewczynkę,
która nie chciała dać Ci swojego gumowego pajączka ugryzłaś (delikatnie, ale
ugryzłaś) w ramię. Widok każdego psa wywoływał na Twej twarzy szeroki uśmiech,
wszystkie witałaś okrzykiem, a kaczkom i łabędziom oddawałaś swoje ulubione
biszkopty. Wieczorami – zmęczona słońcem pokładałaś się na łóżku – niczym czołg
– nie zważając na nic, przekręcałaś się, skakałaś, przewalałaś, próbowałaś
stawać na głowie(??!!) albo z wyciągniętymi ramionami przez kilka sekund w bezruchu
odpoczywałaś. Naszej radości co nie miara, a wszystko uwiecznione kamerą aparatu.
W niedzielę,
gdy tylko opuściliśmy naszą kwaterę, a Ty usnęłaś w foteliku ruszyliśmy w
stronę Budapesztu, by spędzić tam cały dzień. Zdecydowanie zbyt krótko by
poznać czar i odkryć piękno tego miasta. Ale w sam raz by odbyć wycieczkę
statkiem i pilnując byś nie wyrzuciła swej czapeczki, ani kubka z piciem za
burtę słuchać pani, która dziwną polszczyzną opowiadała nam historię stolicy
Węgier, odpocząć na Wyspie Małgorzaty przy pięknej fontannie, zjeść zupę na
trawie, nakarmić gołębie. Spokojnie i pięknie. Dobry dzień zakończony kolacją w
jakże sympatycznej knajpce (Stahly utca),
niepozornie wyglądającej z przemiłą obsługą i Panią, która podczas Twojej
wieczornej toalety w restauracyjnej łazience bardzo chciała nam pomóc.
Tłumaczyła coś, gestykulowała i mimo, że bardzo chciałam ją zrozumieć –
kompletnie nie wiedziałam o co chodzi. Życzliwy uśmiech, ciepło i moje
przeświadczenie, że możemy z Tobą wybrać się w podróż choćby dookoła świata.
Kaszka w restauracji, ciepła woda z termosu od kelnerów, mini kąpiel w umywalce,
spacer przed odjazdem i Twój dwa razy przerywany sen w drodze do Cisnej, gdzie
powitały nas stojące na środku ulicy sarny – jedna zdecydowanie przyglądała się
Twojemu przystojnemu Tacie. Tuż za kultową Siekierazadą
(w której tuż koło 22giej spałaś snem grzecznego Anioła i nawet
głośne show must go one Ci go nie
zakłóciło) spędziliśmy dwie noce w towarzystwie przemiłego grona ze Szczecina,
ale marzy mi się spędzenie tam kilku dni ze swoimi – rodziną i przyjaciółmi, bo
to chociażby nie wiem jak swojskie, nie było nasze. Gorące słońce, żar z nieba
i wskaźnik bieszczadzkiego termometru wskazujący 49 stopni zniechęciły nas do
górskich wędrówek, za to wybraliśmy się nad Solinę – nie pierwszy, ale ostatni
myślę już raz (komercja, pomieszanie zakopiańskich kropówek z ulicznymi
straganami, gwar, hałas) i kąpiel w przydrożnym strumyku – najlepszy punkt
dnia. Nie przeszkadzał Ci brak obuwia, mimo ostrych kamieni, po których nawet
nam ciężko boso było chodzić, a cieszyłaś się pełną, dziecięcą radością, a my
razem z Tobą. Drugi dzień spędziłaś w towarzystwie zwierząt – w leśnym zoo,
gdzie karmiłaś oswojone sarny, jelenie, kozy i kaczki, a kurom próbowałaś
powyrywać ich kolorowe niczym pióropusze czuby. Ileż Twego szczęścia za
pięciozłotowy kubek z ziarnem!
I nasze wakacje dobiegły końca,
nocna podróż w stronę Lublina, kilkanaście dni poza, a miałam wrażenie, że
dopiero jedziemy, chociaż nastroje już nie takie i zmęczenie sprawiało, że
wielkim wysiłkiem było towarzyszenie Tacie i próby niespania, mimo opadających powiek
i ciężkiej głowy. Dwa dni w Lublinie i jesteśmy na Podlasiu.
Dziś refleksyjny dzień.
Świadomość minionego roku – roku najpiękniejszych emocji i najsilniejszych
wzruszeń. I Ty – nasze chodzące (!!) Szczęście, pachnące kremem do opalania i
owocowym tortem. Kremowo-różowe balony, malinowo-porzeczkowe ciasto z Twoją
pierwszą urodzinową świeczką, afrykańskie upały i motywujące do biegania
zwierzaki. I każdy mówi, że Twój uśmiech nie schodzi z twarzy. I trudno mi
uwierzyć, że moje Dziecko ma już roczek. Dziecko, Dziewczynka, nie niemowlę.
Śpij opalony Skowronku!
1 komentarz:
Wszystkiego najlepszego dla Marcelinki: dużo zdrówka i uśmiechu na co dzień :)
pozdrawiam Agnieszka
Prześlij komentarz