2013-08-06


Lublin – Eger – Balatonlelle – Budapeszt – Cisna – Lublin, czyli 2000km z Tobą – urodzoną podróżniczką i prze-wspaniałą plażowiczką. Otwartość, pełna radość i totalny luz.

Ale od początku. W czwartek 18 lipca tuż przed Twoim zaśniecięm ruszamy w stronę węgierskiej miejscowości Eger. Budzisz się raz – tuż przed granicą docelowego państwa – by wypić butlę mleka, obdarzyć nas uśmiechami, pokrzyczeć tata tata tata i usnąć z powrotem do 6stej rano. Na miejsce, które powitało nas deszczem - docieramy półtorej godziny przed Twoją pobudką i sami ten pozostały nam czas wykorzystujemy na regenerację sił i krótką drzemkę.  Lokujemy się we Flamingo i w nim spędzamy kolejne 5 dni. Nasz pokój bez rewelacji, za to na dole duża, przestronna kuchnia  i jadalnia do wspólnego użytkowania, taras z huśtawką, stolikami i wyjściem do ogrodu z altaną – czyli wszystko to, czego chcieliśmy podczas wakacji z Tobą. Codzienny nasz rytuał to wspólne śniadanie, kawa na tarasie i Ty z uśmiechem na twarzy raczkująca i pokrzykująca, machająca do wszystkich wokół, zaczepiająca pozostałych urlopowiczów, wdrapująca się na schody prowadzące do ogrodu i ciągle, ciagle komplementowana.  Później – pakowanie i  całodniowy pobyt na basenach w tej lub okolicznych miejscowościach. Trochę przereklamowane – bo wiem, że Druskiennikom na razie nic nie dorówna, a termalne, lecznicze  - śmierdzące zgniłymi jajami, gdzie nawet wskazanych 15minut nie chciało mi się w nich spędzać. Wolałam z Tobą – w brodziku, w którym swobodnie mogłaś raczkować. I patrzyłam na Ciebie z zachwytem, początkowo oniemiała Twoją śmiałością, bo na co dzień, gdy przebywasz głównie z nami nie dane nam było poznać Ciebie od tej strony. Podchodziłaś do dzieci, by dać im swoje kubeczki i pływające kaczki, chwytałaś pod wodą za palec u nogi mamę bawiącej się obok Ciebie dziewczynki, a gdy ta usiadła do Ciebie plecami – zaczęłaś ją po nich poklepywać. Chłopcu próbowałaś ściągnąć czapkę, innego złapać za włosy. Do wszystkich, wszystkich się uśmiechałaś i machałaś, i nie było osoby, która obojętnie przeszła by obok Ciebie.  I nie wiem, skąd u Ciebie ta nagła potrzeba pozdrawiania rączką mijających, czy znajdujących się w pobliżu nas osób. Czy to kwestia tego, że do tej pory często mówiliśmy Ci pomachaj do pani, zrób papa dziewczynce, że teraz robisz to bez proszenia i cieszy Cię fakt, że wzbudzasz zainteresowanie.

Podczas spacerów, kiedy to poznawaliśmy uroki i zakątki malowniczego Eger – klimat iście południowy, niskie zabudowania, grube mury odgradzające sąsiadów, bramy zamykające tajemnice podwórza i te wąskie uliczki (miejsce w sam raz na realizację filmowego scenariusza, gdzie podczas akcji kulminacyjnej bohaterowie uciekaliby przeskakując po dachach budynków, wplątywaliby się w wywieszone pranie, chwytali się nisko powieszonych przewodów elektrycznych – taka meksykańska aura gangsterskiego filmu z Danzelem Washingtonem w roli głównej), Ty całkowicie wyluzowana z miną rastafariańskiego dziecka, z nogami zarzuconymi na pałąk wcinałaś biszkopty, rurki i wafelki od lodów. Na starym mieście najbardziej zachwycił Cię Mc’Donaldowy clown, przy którym na zmianę z Tatą – z Tobą na rękach - spędziliśmy najwięcej czasu oczekując na naszą kolację, bo Ty uparłaś się, żeby łapać go za nos. Później koniecznie chciałaś wejść do kantoru i gdy już dopięłaś swego – usiadłaś na środku, pomachałaś panu za szybką i wyraczkowałaś. I tylko zdjęć nie mamy ze wspaniałych basenów jaskiniowych w Miszkolcu, wartych przynajmniej raz zobaczenia. Ciemne, mroczne pomieszczenia, podświetlona woda i Ty z pogodną wciąż twarzą, podrzucana do góry, wycałowana miliony razy, zbierająca uśmiechy od obcokrajowców i próbująca znaleźć wspólny język z kilkuletnią, ukraińską dziewczynką – Nemiczką.

A wieczorami, gdy umęczona całodziennymi wrażeniami zasypiałaś strzeżona przez elektroniczną nianię – my raczyliśmy się węgierskim salami, ostrą papryką (Tata), soczystym arbuzem, a wszystko to w towarzystwie słodkiego, czerwonego Merlota.

Kolejnych kilka dni – do niedzieli - spędziliśmy w miejscowości Balatonlelle, położonej około 300 km od Eger. Wyruszyliśmy w porze Twojej drzemki bez zarezerwowanych miejsc noclegowych z nadzieją, że bez problemu uda nam się je znaleźć. Gorące słońce, Ty usypiana na moich rękach, a Tata krążący po okolicy i szukający dla nas szoba kiado. Tym razem w podpiwniczeniu, ciemnym, ale chłodnym – w taką pogodę miejsce na odpoczynek – idealne. I Twoja wielka radość, bo swobodnie mogłaś wchodzić na nasze małżeńskie łoże, otwierać szafki w nowej kuchni, przewracać kosz na śmieci w łazience. Nie masz absolutnie żadnych problemów z klimatyzacją do nowego miejsca. Osób – tak. Balaton mimo wysokiej swej temperatury, nam po uprzednich kilku dniach na basenach wydawał się chłodny, a Tobie będzie kojarzył się z błotem, babraniem się i rozbryzgiwaniem nim na siebie i na nas. Pólnamiot to zdecydowanie nietrafiony zakup, bo nie posiedziałaś w nim nawet minuty. Wolałaś spacerować prowadzana za rękę, bawić się ze mną w a kuku uciekając wokół wózka, wąchać wszystko to, co zielone, machać do naszych plażowych sąsiadów, lepić babki z za suchego piasku, zbierać śmieci i wszystkie przynosić nam. Twoja pełnia radości na ukochanych huśtawkach i w piaskownicy, gdzie we własnym języku porozumiewałaś się z obcojęzyczną rówieśnicą, a dziewczynkę, która nie chciała dać Ci swojego gumowego pajączka ugryzłaś (delikatnie, ale ugryzłaś) w ramię. Widok każdego psa wywoływał na Twej twarzy szeroki uśmiech, wszystkie witałaś okrzykiem, a kaczkom i łabędziom oddawałaś swoje ulubione biszkopty. Wieczorami – zmęczona słońcem pokładałaś się na łóżku – niczym czołg – nie zważając na nic, przekręcałaś się, skakałaś, przewalałaś, próbowałaś stawać na głowie(??!!) albo z wyciągniętymi ramionami przez kilka sekund w bezruchu odpoczywałaś. Naszej radości co nie miara, a wszystko uwiecznione kamerą aparatu. 

W niedzielę, gdy tylko opuściliśmy naszą kwaterę, a Ty usnęłaś w foteliku ruszyliśmy w stronę Budapesztu, by spędzić tam cały dzień. Zdecydowanie zbyt krótko by poznać czar i odkryć piękno tego miasta. Ale w sam raz by odbyć wycieczkę statkiem i pilnując byś nie wyrzuciła swej czapeczki, ani kubka z piciem za burtę słuchać pani, która dziwną polszczyzną opowiadała nam historię stolicy Węgier, odpocząć na Wyspie Małgorzaty przy pięknej fontannie, zjeść zupę na trawie, nakarmić gołębie. Spokojnie i pięknie. Dobry dzień zakończony kolacją w jakże sympatycznej knajpce (Stahly utca), niepozornie wyglądającej z przemiłą obsługą i Panią, która podczas Twojej wieczornej toalety w restauracyjnej łazience bardzo chciała nam pomóc. Tłumaczyła coś, gestykulowała i mimo, że bardzo chciałam ją zrozumieć – kompletnie nie wiedziałam o co chodzi. Życzliwy uśmiech, ciepło i moje przeświadczenie, że możemy z Tobą wybrać się w podróż choćby dookoła świata. Kaszka w restauracji, ciepła woda z termosu od kelnerów, mini kąpiel w umywalce, spacer przed odjazdem i Twój dwa razy przerywany sen w drodze do Cisnej, gdzie powitały nas stojące na środku ulicy sarny – jedna zdecydowanie przyglądała się Twojemu przystojnemu Tacie. Tuż za kultową Siekierazadą (w której tuż koło 22giej spałaś snem grzecznego Anioła i nawet głośne show must go one Ci go nie zakłóciło) spędziliśmy dwie noce w towarzystwie przemiłego grona ze Szczecina, ale marzy mi się spędzenie tam kilku dni ze swoimi – rodziną i przyjaciółmi, bo to chociażby nie wiem jak swojskie, nie było nasze. Gorące słońce, żar z nieba i wskaźnik bieszczadzkiego termometru wskazujący 49 stopni zniechęciły nas do górskich wędrówek, za to wybraliśmy się nad Solinę – nie pierwszy, ale ostatni myślę już raz (komercja, pomieszanie zakopiańskich kropówek z ulicznymi straganami, gwar, hałas) i kąpiel w przydrożnym strumyku – najlepszy punkt dnia. Nie przeszkadzał Ci brak obuwia, mimo ostrych kamieni, po których nawet nam ciężko boso było chodzić, a cieszyłaś się pełną, dziecięcą radością, a my razem z Tobą. Drugi dzień spędziłaś w towarzystwie zwierząt – w leśnym zoo, gdzie karmiłaś oswojone sarny, jelenie, kozy i kaczki, a kurom próbowałaś powyrywać ich kolorowe niczym pióropusze czuby. Ileż Twego szczęścia za pięciozłotowy kubek z ziarnem!

I nasze wakacje dobiegły końca, nocna podróż w stronę Lublina, kilkanaście dni poza, a miałam wrażenie, że dopiero jedziemy, chociaż nastroje już nie takie i zmęczenie sprawiało, że wielkim wysiłkiem było towarzyszenie Tacie i próby niespania, mimo opadających powiek i ciężkiej głowy. Dwa dni w Lublinie i jesteśmy na Podlasiu.

Dziś refleksyjny dzień. Świadomość minionego roku – roku najpiękniejszych emocji i najsilniejszych wzruszeń. I Ty – nasze chodzące (!!) Szczęście, pachnące kremem do opalania i owocowym tortem. Kremowo-różowe balony, malinowo-porzeczkowe ciasto z Twoją pierwszą urodzinową świeczką, afrykańskie upały i motywujące do biegania zwierzaki. I każdy mówi, że Twój uśmiech nie schodzi z twarzy. I trudno mi uwierzyć, że moje Dziecko ma już roczek. Dziecko, Dziewczynka, nie niemowlę.

Śpij opalony Skowronku!

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Wszystkiego najlepszego dla Marcelinki: dużo zdrówka i uśmiechu na co dzień :)
pozdrawiam Agnieszka