2013-06-15

Kruszyno o wesołych już oczach,

pamięcią wracam do ostatnich dwóch tygodni, dni, których Ty pamiętać nie będziesz, ja - na zawsze w sercu.

wtorek - 28 maj.
Szósta dobra przyjmowania antybiotyku. Uporczywy, męczący kaszel minął, ale znów dostajesz wysokiej gorączki, która utrzymuje się przez cały dzień i każe następnego dnia ponownie skontrolować Twoje zdrowie (czwarta środa z rzędu! A przychodnia staje się miejscem, które poza domem odwiedzamy ostatnimi czasy najczęściej). Lekarz po przystawieniu słuchawki od razu stwierdza zapalenie oskrzeli i przypisuje mocniejszy antybiotyk w postaci zastrzyków i już wiemy, że nasz planowany wyjazd do Dziadków nie dojdzie do skutku, a długi weekend spędzimy w domu. 

czwartek - 30 maj.
Budzisz się z wysypką na całym ciele. Przypuszczamy, że to reakcja na podany nowy antybiotyk, telefonicznie uprzedzamy pielęgniarkę, która za chwilę ma pojawić się u Ciebie na zastrzyku, a ta proponuje jechać do dyżurnego lekarza w szpitalu wojskowym. Młoda, uśmiechnięta lekarka z włosami niczym baranek jako jedyna spośród ostatnich pediatrów okazuje Ci sympatię. A jest to dla mnie istotne. Nie chodzi o zbytnie rozczulanie się nad pacjentem, przesadne ciukanie, ale kilka uśmiechów, pogłaskanie, zaczepienie i Twój stosunek też jest zupełnie inny, bo jesteś spokojna, chwytasz za słuchawki, nie przeszkadzasz i nie marudzisz podczas badania. Dostajesz kolejny antybiotyk(!) - tym razem w postaci kropelek i z nową porcją leków wracamy do domu. Po wieczornej kąpieli wysypka się zaostrza. Całe ciało pokryte masz czerwonymi plamkami, Tata robi zdjęcia - bo nie chcemy znów wozić Cię po przychodniach i z aparatem jedzie do lekarki, która z rana przyjmowała nas w szpitalu. Ta radzi udać się jeszcze dziś na oddział zakaźny. I zamiast tulić Cię do snu, przebieram z piżamki, pakuję kilka zabawek, coś na przekąskę i w scenie niczym z horroru jedziemy do kolejnego lekarza. Niebo szaro-granatowe, ulewa, błyskawice i my pod jedną parasolką szukamy właściwych drzwi. I dopiero teraz zwracam uwagę na zbyt słabe oznaczenia, brak punktów informacyjnych, które nawet w nocy skierowałyby bezpośrednio w odpowiednie miejsce. Po wejściu - irytacja. Na środku korytarza - rejestracja. Stół, trzy kobiety, z których jedna wypełnia papierowe dokumenty, druga nie do końca obyta z klawiaturą komputera wstukuje Twoje dane, a trzecia popija herbatę. Wszystko za wolno. W gabinecie jeszcze większa irytacja, bo lekarka zamiast poprosić byśmy poczekali na zewnątrz, zaprosiła nas do środka i kończyła prywatną rozmowę na temat swojego zmęczenia, błyskawicznych zupek, które komuś tam, komuś ma spakować i tysiąca innych rzeczy, które właśnie musiała omówić. I ja to wszystko rozumiem, że być może miała przysłowiowe urwanie głowy, brak czasu, bo świąteczny dzień i pacjentów pewnie kolejka długa, i być może był to jedyny moment, gdy o te zupki mogła dopytać, ale nie koniecznie my musieliśmy tego słuchać i się denerwować na brak profesjonalizmu. Ale przynajmniej później poświęciła Ci dużo uwagi, wypytała, dokładnie zbadała i niestety nie pozwoliła wrócić na noc do domu, mówiąc o niebezpieczeństwach, które pojawić się mogą w związku z wysypką - opuchlizna, duszności. Około 22.30 trafiliśmy na szpitalną izbę przyjęć. Ty już dawno powinnaś spać, a po raz kolejny tego dnia, obca osoba przykłada Ci słuchawki do klatki piersiowej, zagląda do gardła, inna waży i mierzy. Płaczesz, marudzisz, jesteś niespokojna (dziwne, gdybyś była!), a my opisujemy cały przebieg Twojej choroby, nazwy leków, jakie w ostatnim czasie otrzymywałaś. I w pewnym momencie po prostu już nie wytrzymuje i łzy same zaczynają mi lecieć po polikach i tej nocy jeszcze długo nie przestają. Jedziemy do gabinetu zabiegowego na oddziale dziecięcym, gdzie pielęgniarki próbują założyć Ci wenflon. Leżysz na stole, przytrzymują Ci rączki i nóżki, bo wyrywasz się całą swoją siłą, płaczesz, a ja razem z Tobą. To Tata czuwa obok Ciebie, bo ja nie jestem w stanie patrzeć na łzy, które wylewasz, a tylko jedna osoba może przebywać z dzieckiem w zabiegowym (??!!!) Twoje żyły wciąż pękają i kilka prób wkłucia nie przynosi efektu. Tata prosi o zastrzyk domięśniowo. Jesteś wyczerpana, zmęczona z bólu, zaczynasz nerwowo ssać kciuk. A Tata  nieświadomie rozdrażnia mnie jeszcze bardziej, bo  każe mi się uspokoić i nie płakać, ale ja wiem, że już zawsze będę płakać razem z Tobą. Jestem Matką i to normalna reakcja, gdy widzi się cierpienie dziecka i świadomość, że nie można ulżyć w bólu. Zabrać, wziąć na siebie. W dwuosobowej sali, do której nas kierują jest jeszcze Mama z dziewczynką starszą o tydzień od Ciebie, przyjętą kilka godzin przed Tobą. Wychodzę na korytarz, tulę Cię w ramionach, śpiewam i kołyszę, byś mogła chociaż przez kilka godzin spokojnie, w poczuciu bezpieczeństwa odpocząć po trudach całego dnia. Jest chyba pierwsza w nocy, gdy Tata przywozi nam najpotrzebniejsze rzeczy i wtulone w siebie usypiamy.

piątek - 31 maj.
Dzień w szpitalu zaczyna się zaraz po piątej od mierzenia temperatury i pomimo bezdotykowego pistoletu budzisz się od razu. Później kolejne próby założenia wenflonu. Tym razem po kilku nieudanych wkłuciach zapłakane wychodzimy z motylkiem w stopie. Dobrze, nie będziesz go widziała i chciała wyjmować. Denerwuje mnie, że gdy tylko udaje mi się Cię uspać - nie ma mowy o odłożeniu do łóżeczka, śpisz w moich ramionach - wtedy pielęgniarka przychodzi z lekiem albo wysyłają nas na prześwietlenie klatki piersiowej. Tam znów płaczesz, bo zrobienie zdjęcia wymaga unieruchomienia Twego ciałka, dlatego na ręce i nogi położone masz ciężkie worki. Zabawiam Cię, głaszczę po twarzy, mówię łagodnym głosem - wszystko po to, by dać Ci chociaż odrobinę poczucia bezpieczeństwa, bliskości i świadomości, że jestem. Następnie wizyta u laryngologa, obchody lekarskie, mnóstwo nowych osób i leki, które wprawiają Cię w stan ogólnego zmęczenia, nieustannego rozespania, marudzenia.

sobota - 1 czerwca.
Twój pierwszy Dzień Dziecka, który w planach wyglądać miał zupełnie inaczej. Dowiadujemy się o zmianach w płucach, zapaleniu ucha i tym, że nasz pobyt w szpitalu potrwa przynajmniej przez czas podawania antybiotyku, czyli około tygodnia. I boję się bardzo tego nadchodzącego czasu. Jak poradzę sobie z Tobą w jednej sali, gdzie polem do zabawy jest jedynie małe łóżeczko z Twoimi grzechotkami, pluszakami, większe - moje, na którym śpimy i parapet na korytarzu - nasze małe okno na świat. Ale jest Tata. Praktycznie cały czas spędza razem z nami, a szpitalną salę opuszcza długo po oficjalnej godzinie odwiedzin.
Początkowo z Mamą Martynki separujemy Was od siebie, później stwierdzamy, że wszystkie wirusy i tak się już przemieszczamy i umieszczamy Was w jednym łóżeczku, byście w ten sposób miały namiastkę placu zabaw, a my wspólnymi rozmowami wypełniamy dłużące się dni.

W Tacie zauważam nowe pokłady troski, nie tylko o Ciebie, ale też i o innych pacjentów, gdy wieczorem po kąpieli usypiam Ciebie - Tata bawi się z 4,5letnią Patrycją. Z trudem zapamiętuje wszystkie imiona jej kucyków Pony, wymyśla rozwijające pamięć zabawy, gra w Ciepło-Zimno. I już wiem, że nie zabraknie Mu konstruktywnych pomysłów spędzania wolnego czasu z Tobą, gdy jeszcze trochę podrośniesz. Patrzę, podziwiam i cieszę się, że właśnie takiego mam męża.

A w sobotę wieczorem kolejna pielęgniarka stwierdza, że niemożliwym jest, byś tak płakała podczas przyjmowania antybiotyku i należy poprawić Twoje wkłucie. Nie wiem skąd masz w sobie tyle siły, skąd tyle mocy w takim ciałku, bo wyrywasz się tak, że poza nią i Tatą do pomocy w trzymaniu wezwana zostaje również sporych gabarytów salowa. W sercu już na zawsze zapamiętany mam obraz Twoich wpatrujących się we mnie, miałam wrażenie błagalnych oczu, by zabrać Cię z tego stołu. Zasnęłaś na nim z bólu, zmęczenia i płaczu.

niedziela - 2 czerwca.
Jak wmurowana stoję, gdy do sali wchodzą Twoi Dziadkowie z typowo dziewczyńskim pianinkiem dla Ciebie, zapasem owocowych deserków, słoikiem Nutelli (dla mnie) i odżywczymi sokami. Wprawdzie Mama przez telefon podpytywała mnie o oddział, na którym jesteśmy, salę itp., ale nie przyszło mi do głowy, że pokonają 200 km w jedną stronę, by przez kilka godzin pobyć razem z nami. Śpisz u Babci w ramionach i zdecydowanie nie jesteś tą Marcelką, którą Dziadkowie do tej pory znali. Mało uśmiechnięta, płaczliwa, czyli dotychczasowe przeciwieństwo Twojego usposobienia. I zauważam, że jesteś jedynym dzieckiem tak dużo kołysanym, tulonym,i noszonym na rękach po korytarzu, którego długość pokonałam podczas całego pobytu niezliczoną ilość razy.

poniedziałek 3 czerwca - wtorek 4 czerwca.
W poniedziałek wypisują małą Martynkę i zostajemy same. Z jednej strony dobrze, czuję się swobodniej i mamy więcej przestrzeni dla siebie, z drugiej nawet z wyjściem do toalety czekam na Tatę, który sprawy zawodowe odłożył na później. Wszystko dla Ciebie. Dla nas.

Na dobre zadomawia się w naszej sali mała Patrycja, z którą śpiewamy piosenki, bawimy zwierzakami i czytamy książeczki. Grzecznie pyta, czy nie przeszkadza i wychodzi, gdy tylko chcę utulić Cię do snu. A ty śmiejesz się szeroko na jej widok, stajesz przy szpitalnej szybie oddzielającej pokoje i pukasz do swojej starszej sąsiadki.

 Momentami obie czujemy się zmęczone. Ty  - badaniami podczas porannego obchodu, później drugiego z Panią ordynator i trzeciego - wieczornego, codziennym ważeniem,  inhalacjami, które robimy Ci dwa razy dziennie, kilkakrotnym dożylnym przyjmowaniem leków - płaczesz gdy tylko pielęgniarka zbliża się do Ciebie. Ja - całą sytuacją, Twoim spaniem tylko na rękach, noszeniem i nieprzespanymi nocami. Plusem jest fakt, że spędzamy we trójkę mnóstwo czasu razem. Poświęcamy Ci całą uwagę, zabawiamy jak tylko potrafimy, byś miała powody do uśmiechu. A we wtorek wieczorem gdy Ty już śpisz oglądamy telewizję, niepotrzebnie mówię słowa, że na szczęście mnie nic nie dolega.

środa - 5 czerwca
O 5 rano jest już z nami Tata, bo obie wymiotujemy, Ty dodatkowo masz biegunkę, a ja nie jestem w stanie się Tobą zająć. Czuję się słabo jak nigdy i z trudem podnoszę do umywalki. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja pacjentką tego oddziału nie jestem i niestety nie mogę liczyć na żadną pomoc. W ogóle najlepiej zdaniem niektórych by było, gdybym pojechała do domu jako potencjalny roznosiciel wirusa, który już od kilku dni krążył po naszym oddziale. Przenoszą nas na pojedynczą salę i do soboty praktycznie nie wychodzimy poza nią.

czwartek 6 czerwca - sobota 8 czerwca
Spada Ci waga, nie masz apetytu stąd konieczność otrzymywania kroplówek. Z niepokojem zmieniamy Ci pieluchy, wiedząc, że wciąż utrzymujący się wirus będzie przeciwskazaniem do otrzymania karty wypisu. Dodatkowo pojawia Ci się nowa wysypka i znów lekarze nie potrafią stwierdzić, czy to na skutek wirusa, czy może nowe uczulenie polekowe. I widzę w Tobie z jednej strony pewne symptomy świadczące o adaptacji do nowego miejsca - po raz pierwszy nie płaczesz przy antybiotyku, podczas poprawiania wenflonu w gabinecie zabiegowym nawet sama pielęgniarka zdzwiona jest Twoim zachowaniem, niektóre z nich darzysz szerokim uśmiechem, zaczepiasz panią sprzątającą nam salę, robisz papa pierwszy raz widzianym osobom. Z drugiej strony jesteś coraz bardziej marudna, domagasz się wciąż matczynego mleka, co fizycznie staje się z powodu bólu sutków niemożliwe. Muszę je oszczędzać na noc, bo tylko tak potrafisz usnąć. Oboje z Tatą jesteśmy wyczerpani, zniecierpliwieni, zdenerwowani i na siebie wzajemnie, i na Ciebie. Marzę o własnym łóżku i płaczę, gdy w piątek dowiaduję się, że jeszcze tą jedną noc na pewno spędzimy na szpitalnym oddziale.
I kolejny ciężki sobotni poranek, bo płaczesz tak, że nawet pielęgniarki zaglądają i widząc moje zmęczone oczy próbują Cię chociaż na chwilę zabawić. A ja czuję, że to wyraz Twojej tęsknoty za normalnością i pakujemy się w kilka minut, gdy tylko do ręki otrzymuję Twoją kartę wypisu. Po 10-tej rano jesteśmy nareszcie  z powrotem w domu.
Z dala od szpitali. Dobrze, że ten trudny czas dobiegł końca.

2 komentarze:

Aleksandra K. pisze...

czytałam Twoje słowa ze ściśniętym gardłem. nawet nie potrafię sobie wyobrazić tego co czułaś. jesteście obie bardzo dzielne. To wspaniale, że masz takie oparcie w mężu i rodzicach. Pozdrawiam Was ciepło. Ola, mama Stasia.

Anonimowy pisze...

Kurcze dziewczyny aż mi łzy do oczu naszły jak to wszystko przeczytałam...dobrze, że już po wszystkim!trzymajcie się!emi mama ady.